Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę. Opowiedział mi ją mój kumpel ze szkoły. I choć jest to nieprawdopodobne on zaklinał się na swoje plastikowe sztućce jednorazowe, że to prawda.
Jak zaraz się przekonacie, Jeźdźcy są i koszą swoje żniwo nawet w dzisiejszych czasach.
A zdarzyło się to w Sylwestra, mieścina nazywała się Komorów.
Wracał ów kolega wraz z innym swoim kompanem do domu, a jednego nieśli pod pachą. Zalany był chłop w czyPupy więc powiedzieć, że szedł to tak jak stwierdzić, że ślepy ma dobre oko, bo trafił w dziesiątkę na strzelnicy sportowej.
Godzina była późna, albo wczesna, zależy z jakiej perspektywy patrzymy, wstania do szkoły, czy może położenia się spać, w każdym razie 3 była. Droga prosta, z obu stron porośnięta drzewami, co jakieś 50 metrów latarnia, pszenica za drzewami, z obydwu stron.
Na końcu drogi zauważyli światła, idą... Samochód sunął jednak, a nie warczał, jak normalny.
Wyobraź sobie taką sytuację, idziesz pustą drogą. O takiej godzinie, księżyc jest w pełni, dym z fajerwerków wiewa sobie spokojnie w prawo, cisza, gdzieś w dali w lesie wyje wilk. Droga jest prosta, nigdzie nie ma domów, nic, zero. I sunie na Ciebie samochód.
-KURWA! -krzyknął któryś bardziej świadomy z nich, no ja bym przynajmniej tak krzyknął
I dawaj w pole, Wóz zatrzymał się 2 metry od nich.
Opowiadał mi on, że usłyszał tylko odgłos otwieranych drzwi, parę kroków i spokojny basowy głos
- Janek, dawaj do wozu, nikogo tu nie było, serio
Drzwi się zamknęły. Odjechali bez warkotu silnika. Leżał jeszcze 2 minuty z twarzą w ziemi i rękami na głowie. Dobrze wiedział, że gdyby policja znalazła ich w tym stanie o tej godzinie, na podwózce do domu by się nie skończyło.
Obaj zebrali się z ziemi, po czym ogarnęli tego co to nie stał.
Ruszyli dalej drogą.
Po jakichś 15 metrach, spomiędzy drzew wyłoniły się czarne postacie, spod ich kapturów płonął ogień.
Nie odezwali się nawet, jeden z nich wyciągnął kosę i wbił ją prosto pomiędzy mojego kumpla i tego drugiego, co stać potrafił.
Poczuł ulgę na ramieniu, jego kręgosłup poczuł się w końcu wolny. Dyski pomiędzy kręgami w końcu się wyprostowały, 70 kilogramów ściągających je na lewą stronę teraz bezwładnie leżało na ziemi, z torsu, z podłużnej rany, płynęła ciemnoczerwona krew. Mózg który miał przedłużenie w tym kręgosłupie doznał uczucia błogości, był jastrzębiem, który właśnie wzbił się do lotu. Czuł, jak pióra poruszają się od pędu, oczami wyobraźni widział zieleń, widział las i rzekę. Mysz, która biegła po polu w dole, schowała się do nory zaraz po tym gdy on wydał przeraźliwy pisk ze swojej piersi. Stał się myszą, czuł jak w jego piersi bije małe mysie serce, przyłożył łapy do pyszczka, ciężko oddychał, ziarno, które właśnie zebrał z pola zostało gdzieś tam, a on jest teraz tutaj, w norze siedzi i nie może wyjść, bo tam czeka na niego śmierć. Czuje zapach śmierci. Czas mija, a on siedzi, uspokoił się. Nastawił uszy i zamknął oczy. Słyszał tylko szum traw kiwających się leniwie na wietrze. Wyczuwał wokół siebie dziesiątki innych mysich serc, które są skryte gdzieś pod ziemią. Nie słyszał jednak powodu bicia tych serc, powodu, dlaczego biją one w taki a nie inny sposób. Otworzył oczy, skierował się w stronę światła, obwąchał czy sokoła nie ma gdzieś w pobliżu nory. Nic nie wyczuł, wyskoczył więc z nory. Przed sobą widział tylko rozdarte szpony i mysz. Gdy był jakieś 20 centymetrów nad ziemią wydarł z siebie pisk. Mysz wiła się w jego szponach, pewny chwyt pozwolił mu spokojnie wzbić się ponownie w powietrze. Gdy widział pod sobą pole, postanowił skończyć z myszą, dziobem rozdarł mały tułów, wyczuł jak gaśnie płomyk życia, mięso mysie smakowało dziś jak nigdy, ciepła słodka krew wypełniła mu dziób, czuł ją na palcach.
Jego umysł wrócił z odległego pola, a on odkrył, że klęczy przy swoim martwym koledze z ręką w jego krwi. Jeźdźcy zniknęli.
Drugi z jego kompanów leżał na ziemi, żywy, ale wyglądał na martwego, widział jak jego pierś się ruszała, znaczy, że oddychał. Był zbyt przerażony by o nim myśleć. Wstał i uciekł do domu.
Parę dni potem, poszedł do tego kolegi, wyjaśnić mu, przeprosić, że zostawił go wtedy na tej drodze, wszedł do jego pokoju. Na zakrwawionym łóżku siedział jego kompan, rozwarte usta, cały blady właśnie tak wtedy wyglądał. Zamknął tylko drzwi, zastanawiał się, czy śmierć na dobre zagościła w jego życiu i jak długo ono potrwa.
Dziś jest 25 grudnia.
Przedwczoraj widziałem się z nim, chciałem wysłuchać, czy widział gdzieś Jeźdźców i czy żyje, czy żyje jedyny człowiek, który stanął twarzą w płomień z Jeźdźcą. Człowiek, który przeżył...
niedziela, 25 stycznia 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)