Może trudno w to uwierzyć, ale zaklinam się na mój niebieski ręcznik, że to prawda.
Wstałem, podszedłem do lustra, odgarnąłem kłaki z czoła, spojrzałem na swoje odbicie. Przejechałem ręką po trzydniowym zaroście. Mój wzrok przykuł czarny znak na wewnętrznej stronie ręki. Czarna zakapturzona postać, trzymająca kosę. Jeździec, dobrze to wiedziałem, bo widziałem ten znak wiele już razy. Zacząłem się zastanawiać jak długo jeszcze będzie mi pisane ich badać. Odruchowo sięgnąłem po piankę. Wszyscy którzy widzieli jeźdźcę zginęli. Złapałem za maszynkę i zacząłem się golić. Jednak ja nie widziałem bezpośrednio jeźdźcy. Spłukałem włosy z maszynki. Tylko ten znak, czy to on sprowadza śmierć? Kolejny raz poczułem na swojej twarzy pociągnięcie ostrzy. Kto mi to zrobił, jeździec? Kolejny raz odkręciłem wodę i włożyłem maszynkę pod kran. Czemu? A czy to, że jeździec widział mnie oznacza moją śmierć? Auć! Cholera zaciąłem się. Jeśli tak, to ile czasu mi jeszcze zostało? I znów odkręciłem kran, włożyłem maszynkę pod wodę, widziałem ludzi spadających z sita kranu, aż do odpływu zlewu. Nie dobrze stary, nie dobrze, masz haluny, widzisz swój sen, gadasz sam do siebie...
Przetarłem twarz ręcznikiem i wyszedłem z łazienki i poszedłem na spotkanie z człowiekiem który przeżył.
Wsiadłem w autobus linii 523, zająłem miejsce przy oknie. Spojrzałem przez nie. Nienawidzę jeździć komunikacją miejską, ale nic innego nie mam. Widziałem szare miasto i szarych ludzi. Wielka aglomeracja pogrążona w smogu . Każdy zajęty swoimi sprawami, nikt nie widzi drugiego człowieka. Minąłem przed chwilą matkę ciągnącą dzieciaka za rękę za sobą. Z wyrazu jej twarzy widać, że są spóźnieni. Szkoda że nie da mu spokoju. Jest młody, powinien być wolny, nie powinien trzymać się w ramach czasowych. Ja, niestety to zatraciłem. Miasto pogrążone w chaosie. Wszyscy puści, niby mają dobry wzrok, jednak nie widzą tego co ich otacza, nie widzą nawet jak oni sami wyglądają, swoich wad, myśląc, że są chodzącymi ideałami.
Na całe szczęście jest taka godzina, że ich wielkie metalowe robale którymi udają się codziennie do pracy stoją teraz spokojnie na parkingach czekając na powrót na inny parking. Swoją drogą po co im aż tyle tego? Sami niszczą sobie świat... Szybko więc dojechałem na przystanek na którym powinienem wysiąść. Właściwie to dwa przystanki wcześniej, postanowiłem się przejść.
Mijałem ludzi. Wszyscy szarzy, jak szary jest ich świat. Mijałem różnych ludzi. Osoby w garniturach, drogich garniturach, w płaszczu, z teczką w ręku spieszących się na spotkanie, prawdopodobnie do pobliskiego ratusza - człowiek zamknięty w czasie. Minąłem starszą bezdomną szarą kobietę, która prosiła jakiegoś szarego chłopaka na przystanku o papierosa. Jednak patrząc na nią, zatrzymałem się, coś mną ruszyło. właściwie nie była do końca szara, bardziej martwa. Jako, że nie mogła się doprosić o swoją szlugę, wyciągnąłem własną paczkę i poczęstowałem ją.
-'Dziękuję'
Odeszła. Stałem tam chwilkę jeszcze, myślałem nad jej życiem i jej podobnych ludzi. Czy dla nich istnieje czas? Zachowują się, jakby tak nie było, jednak ich życie, walka o odrobinę jedzenia, jest swoistą walką, walką o to by wyłapać jeszcze chwilę, wyłuskać ją na tym świecie. Jednak oni są martwi, nikt ich nie widzi, jak nikt nie widzi innych martwych ludzi. Ruch- nie jest tylko domeną żywych. Oni umarli dla społeczeństwa.
Idę dalej, mijam szare aleje, szare bloki i szare kominy, kolejnych ludzi, szarych ludzi którzy mają szare miny. Wiem, że gdzieś tu miałem skręcić. Jest, moja brama. Przed moimi oczami widziałem szarą dziwnie długą bramę, szarą bramę która prowadziła na kwadratowy plac. Przeszedłem przez nią. Znalazłem się na podwórzu, dookoła mnie kamienica, zamurowane okna - szare. Mury domów - szare. I wielki zielony grzyb gdzieś w rogu. Nawet zielone kontenery MPO są bardziej szare niż ten grzyb. Jakby sam emitował tą zieloność. Spojrzałem na szare niebo, kamienice, jakby nachylały się nade mną, szczerząc się złowrogo, czarno-szara dachówka wyglądała jakby chciała mnie zawalić całą swoją masą. Całe szczęście, że te szare, śmiejące się ze mnie w duchu bloki nie pozwoliły jej na to. Krok w bok.
Jestem na szarej klatce. Szary promień słońca wpada tu przez okno, oświetla klatkę, oświetla schody, wijące się po ścianach, biegnące ku górze, a wszystko to przeraźliwie szare.
Spojrzałem na szary stopień. Podniosłem nogę i stanąłem na nim całym ciężarem ciała.
Moje uszy zabolały. Przeraźliwy zgrzyt - czułem każdą falę która zaatakowała moje bębenki, a dalej przekształcając się w impuls nerwowy uderzyły w mózg. Z całej długości schodów posypał się kurz. Nie byłem do końca pewien, czy chce iść dalej, jeśli tak ma ta droga wyglądać. Stałem, więc na tym stopniu i myślałem nad tym co się stało. Moim jedynym wnioskiem było to, że ten dźwięk był szary. Powili zaczęło mnie to irytować, jest przecież tyle kolorów, nie widzę wszystkich - jestem facetem - ale wiem, że są, tylko czemu ich nie ma. Ogarnęła mnie frustracja, nie zważając na to, jakie zło przesiąka te schody, bo jakieś musi, i ile z pyłu który na nich jest będę miał w płucach, pobiegłem na górę. Tam zaskoczony, zauważyłem, że armia dźwięków poddała się, wszystko słyszę, a mury mojego mózgu są nie naruszone.
Stoję przed drzwiami. Drzwi są szare. Drzwi należą do człowieka, który przeżył. Widział ich i przeżył. Najbardziej zaskakujące było to, że widział ich więcej niż raz. Nie wiem czy to jest niesamowite szczęście, czy to z nim jest coś nie tak, ale podziwiam go. Niewiele ludzi po spotkaniu z jeźdźcą byłoby wciąż 'normalnym' człowiekiem. Przynajmniej tak, zdefiniowałoby go społeczeństwo.
Krok w przód. Podnoszę rękę, stukam w szare drzwi. Już za pierwszym uderzeniem lekko się odsunęły - nie były zamknięte, wiem, że zamek dla jeźdźcy to żadna przeszkoda, przecież on nawet nie musi wchodzić przez drzwi, ale chociaż powinien zamknąć je na klamkę. Cóż, kultura nakazuje pukać. Pukam więc podczas gdy drzwi coraz bardziej się uchylają. Nie ma odpowiedzi, a jestem już spóźniony 30 minut. Powinien być, albo chociaż odpowiedzieć. Może to jakiś sprawdzian lojalności? Stoję więc i czekam.
i czekam...
i czekam...
i czekam...
Chwila! czy my nie mięliśmy jakiegoś ustalonego znaku?
NIE!
więc, czekam...
i czekam...
Koniec cierpliwości, łapię za klamkę i otwieram drzwi na oścież.
W domu tym, przywitały mnie brązowe, panele kompletnie bez detalu. Wszystko rozmazane, jakby nagle świat malowany był plamami. Przynajmniej są kolory, a nie szarość, szarość, szarość - w pewien sposób miłe zaskoczenie. Beżowe ściany, brązowe podłogi, WSZYSTKO w odcieniach brązu. Mam swoje kolory... Wszedłem do środka. Rozejrzałem się po przedpokoju, w sumie nic nadzwyczajnego. Następnie kuchnia, brązowa. Nie zdjąłem kurtki, jest zimno - wystarczająco zimno, żebym widział swój oddech, mój szary oddech. Wyraźnie widać go w brązowym świecie, tak wyraźnie, jakby miał kontur.
-Ostra krawędź szarej pary wydobywającej się z moich ust 'pięknie' kontrastuje z rozmazanym szarym światem tego mieszkania.
Nie dobrze! Ironizuje, rozmawiam sam ze sobą - jestem zdenerwowany.
Chwila...
-Witaj, mam w domu kota i niebieski długopis.
Dźwięk wydaje się być ograniczany przez powietrze, nie brzmi tak czysto, jak na zewnątrz, nie jest wolny, nie rozchodzi się równomiernie. Jakby miał kontur. Czyżby też był szary?
Wychodzę z kuchni. Na przeciwko siebie mam drzwi wejściowe, po lewej prawdopodobnie ubikacje, co prawda nigdy tu nie byłem, ale brązowy chłopiec sikający do nocnika, nie wiem czemu, ale podpowiada mi, że za tymi drzwiami jest po prostu kibel. Skierowałem się więc do drzwi po przeciwnej stronie holu. Otwieram jasnobrązowe drzwi z wielką brązową szybą.
Na pierwszy rzut oka jest tu coś co nie pasuje. I trzeba być ślepym, żeby tego nie zauważyć. Pokój jak mogłem się spodziewać jest brązowy, a TO jest wszędzie. Na brązowej, drewnianej podłodze. To coś wsiąkło w rozłożoną wersalkę, która w oryginale chyba miała być wściekle zgniło-zielona, ale teraz jest ciemno brązowa, jest też na brązowej pościeli. Ciemnoczerwona, lepka ciecz. Jedyna wyraźna rzecz w tym pokoju. Całe moje podekscytowanie zniknęło, nienawidzę tego momentu, uwielbiam zbliżać się do rozwiązania, ale gdy już je osiągnę, tracę cały 'pałer', czuje się nijaki. Miałem przeprowadzić wywiad z człowiekiem który przeżył. I człowiek ten leży przede mną, jego krew bezgłośnie kapie na podłogę, sączy z rany zadanej przez jeźdźcę. Jest przede mną tak wyraźny, jak wyraźna jest jego krew i mój szary oddech. Przeszedłem przez pokój do okna, przez brązową szybę widzę szary świat. Usiadłem więc na brązowym parapecie, złapałem się dłonią za brodę i opadłem rękę na kolanie. Mój tępy wzrok wpatrywał się w człowieka który widział jeźdźce i przeżył, który nie żyje.
I siedzę tak, i patrzę się na niego. Bez większych przemyśleń, bez emocji. W sumie, wszystko jest w porządku, wszystko jest po staremu, tajemnice jeźdźców, światu może zdradzić jeszcze tylko jeden człowiek, a człowiek ten, ma na ręku czarny znak z zakapturzoną, płonącą postacią i siedzi w tym momencie na jakimś głupim brązowym parapecie. Co więcej, skutecznie tę tajemnice światu przekazuje, znów myślę o tym, kiedy pora na mnie?
Nie będę szukał żadnych śladów po jeźdźcach, żadnych wskazówek. Z doświadczenia wiem, że wskazówki znajdują się same, w miejscu śmierci nic, Jeźdźcy pewnie są wysłannikami samej Apokalipsy, jeśli zmieniają materię w taki sposób w jaki to robią, co to za problem dla nich zabić kogoś?
W końcu stąd wyjdę. Wsiądę do autobusu. Będę patrzył przez okno, czy będę widział szary świat za oknem? Szarych ludzi w tramwaju? Wrócę do domu, przywitam się z kotem, posprzątam mu, wrzucę trochę jedzenia, sam coś zjem. Pójdę do łazienki, umyję zęby. Będę myślał o tym, czym na prawdę są jeźdźcy? Czy są to wysłannicy śmierci? Czy sama Apokalipsa tak wygląda? Po co oni są, z czym się łączą? Po co żyję, a raczej czemu jeszcze żyję? I na żadne z tych pytań nie znajdę odpowiedzi. Odłożę szczoteczkę, bo czas najwyższy po trzydziestominutowym szorowaniu położę się spać, kot wskoczy mi na łóżko i obudzę się dnia następnego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz