środa, 14 października 2009

Kolorowy świat

Może trudno w to uwierzyć, ale zaklinam się na mój niebieski ręcznik, że to prawda.

Wstałem, podszedłem do lustra, odgarnąłem kłaki z czoła, spojrzałem na swoje odbicie. Przejechałem ręką po trzydniowym zaroście. Mój wzrok przykuł czarny znak na wewnętrznej stronie ręki. Czarna zakapturzona postać, trzymająca kosę. Jeździec, dobrze to wiedziałem, bo widziałem ten znak wiele już razy. Zacząłem się zastanawiać jak długo jeszcze będzie mi pisane ich badać. Odruchowo sięgnąłem po piankę. Wszyscy którzy widzieli jeźdźcę zginęli. Złapałem za maszynkę i zacząłem się golić. Jednak ja nie widziałem bezpośrednio jeźdźcy. Spłukałem włosy z maszynki. Tylko ten znak, czy to on sprowadza śmierć? Kolejny raz poczułem na swojej twarzy pociągnięcie ostrzy. Kto mi to zrobił, jeździec? Kolejny raz odkręciłem wodę i włożyłem maszynkę pod kran. Czemu? A czy to, że jeździec widział mnie oznacza moją śmierć? Auć! Cholera zaciąłem się. Jeśli tak, to ile czasu mi jeszcze zostało? I znów odkręciłem kran, włożyłem maszynkę pod wodę, widziałem ludzi spadających z sita kranu, aż do odpływu zlewu. Nie dobrze stary, nie dobrze, masz haluny, widzisz swój sen, gadasz sam do siebie...
Przetarłem twarz ręcznikiem i wyszedłem z łazienki i poszedłem na spotkanie z człowiekiem który przeżył.

Wsiadłem w autobus linii 523, zająłem miejsce przy oknie. Spojrzałem przez nie. Nienawidzę jeździć komunikacją miejską, ale nic innego nie mam. Widziałem szare miasto i szarych ludzi. Wielka aglomeracja pogrążona w smogu . Każdy zajęty swoimi sprawami, nikt nie widzi drugiego człowieka. Minąłem przed chwilą matkę ciągnącą dzieciaka za rękę za sobą. Z wyrazu jej twarzy widać, że są spóźnieni. Szkoda że nie da mu spokoju. Jest młody, powinien być wolny, nie powinien trzymać się w ramach czasowych. Ja, niestety to zatraciłem. Miasto pogrążone w chaosie. Wszyscy puści, niby mają dobry wzrok, jednak nie widzą tego co ich otacza, nie widzą nawet jak oni sami wyglądają, swoich wad, myśląc, że są chodzącymi ideałami.
Na całe szczęście jest taka godzina, że ich wielkie metalowe robale którymi udają się codziennie do pracy stoją teraz spokojnie na parkingach czekając na powrót na inny parking. Swoją drogą po co im aż tyle tego? Sami niszczą sobie świat... Szybko więc dojechałem na przystanek na którym powinienem wysiąść. Właściwie to dwa przystanki wcześniej, postanowiłem się przejść.

Mijałem ludzi. Wszyscy szarzy, jak szary jest ich świat. Mijałem różnych ludzi. Osoby w garniturach, drogich garniturach, w płaszczu, z teczką w ręku spieszących się na spotkanie, prawdopodobnie do pobliskiego ratusza - człowiek zamknięty w czasie. Minąłem starszą bezdomną szarą kobietę, która prosiła jakiegoś szarego chłopaka na przystanku o papierosa. Jednak patrząc na nią, zatrzymałem się, coś mną ruszyło. właściwie nie była do końca szara, bardziej martwa. Jako, że nie mogła się doprosić o swoją szlugę, wyciągnąłem własną paczkę i poczęstowałem ją.
-'Dziękuję'
Odeszła. Stałem tam chwilkę jeszcze, myślałem nad jej życiem i jej podobnych ludzi. Czy dla nich istnieje czas? Zachowują się, jakby tak nie było, jednak ich życie, walka o odrobinę jedzenia, jest swoistą walką, walką o to by wyłapać jeszcze chwilę, wyłuskać ją na tym świecie. Jednak oni są martwi, nikt ich nie widzi, jak nikt nie widzi innych martwych ludzi. Ruch- nie jest tylko domeną żywych. Oni umarli dla społeczeństwa.

Idę dalej, mijam szare aleje, szare bloki i szare kominy, kolejnych ludzi, szarych ludzi którzy mają szare miny. Wiem, że gdzieś tu miałem skręcić. Jest, moja brama. Przed moimi oczami widziałem szarą dziwnie długą bramę, szarą bramę która prowadziła na kwadratowy plac. Przeszedłem przez nią. Znalazłem się na podwórzu, dookoła mnie kamienica, zamurowane okna - szare. Mury domów - szare. I wielki zielony grzyb gdzieś w rogu. Nawet zielone kontenery MPO są bardziej szare niż ten grzyb. Jakby sam emitował tą zieloność. Spojrzałem na szare niebo, kamienice, jakby nachylały się nade mną, szczerząc się złowrogo, czarno-szara dachówka wyglądała jakby chciała mnie zawalić całą swoją masą. Całe szczęście, że te szare, śmiejące się ze mnie w duchu bloki nie pozwoliły jej na to. Krok w bok.
Jestem na szarej klatce. Szary promień słońca wpada tu przez okno, oświetla klatkę, oświetla schody, wijące się po ścianach, biegnące ku górze, a wszystko to przeraźliwie szare.
Spojrzałem na szary stopień. Podniosłem nogę i stanąłem na nim całym ciężarem ciała.
Moje uszy zabolały. Przeraźliwy zgrzyt - czułem każdą falę która zaatakowała moje bębenki, a dalej przekształcając się w impuls nerwowy uderzyły w mózg. Z całej długości schodów posypał się kurz. Nie byłem do końca pewien, czy chce iść dalej, jeśli tak ma ta droga wyglądać. Stałem, więc na tym stopniu i myślałem nad tym co się stało. Moim jedynym wnioskiem było to, że ten dźwięk był szary. Powili zaczęło mnie to irytować, jest przecież tyle kolorów, nie widzę wszystkich - jestem facetem - ale wiem, że są, tylko czemu ich nie ma. Ogarnęła mnie frustracja, nie zważając na to, jakie zło przesiąka te schody, bo jakieś musi, i ile z pyłu który na nich jest będę miał w płucach, pobiegłem na górę. Tam zaskoczony, zauważyłem, że armia dźwięków poddała się, wszystko słyszę, a mury mojego mózgu są nie naruszone.

Stoję przed drzwiami. Drzwi są szare. Drzwi należą do człowieka, który przeżył. Widział ich i przeżył. Najbardziej zaskakujące było to, że widział ich więcej niż raz. Nie wiem czy to jest niesamowite szczęście, czy to z nim jest coś nie tak, ale podziwiam go. Niewiele ludzi po spotkaniu z jeźdźcą byłoby wciąż 'normalnym' człowiekiem. Przynajmniej tak, zdefiniowałoby go społeczeństwo.
Krok w przód. Podnoszę rękę, stukam w szare drzwi. Już za pierwszym uderzeniem lekko się odsunęły - nie były zamknięte, wiem, że zamek dla jeźdźcy to żadna przeszkoda, przecież on nawet nie musi wchodzić przez drzwi, ale chociaż powinien zamknąć je na klamkę. Cóż, kultura nakazuje pukać. Pukam więc podczas gdy drzwi coraz bardziej się uchylają. Nie ma odpowiedzi, a jestem już spóźniony 30 minut. Powinien być, albo chociaż odpowiedzieć. Może to jakiś sprawdzian lojalności? Stoję więc i czekam.
i czekam...
i czekam...
i czekam...
Chwila! czy my nie mięliśmy jakiegoś ustalonego znaku?
NIE!
więc, czekam...
i czekam...
Koniec cierpliwości, łapię za klamkę i otwieram drzwi na oścież.

W domu tym, przywitały mnie brązowe, panele kompletnie bez detalu. Wszystko rozmazane, jakby nagle świat malowany był plamami. Przynajmniej są kolory, a nie szarość, szarość, szarość - w pewien sposób miłe zaskoczenie. Beżowe ściany, brązowe podłogi, WSZYSTKO w odcieniach brązu. Mam swoje kolory... Wszedłem do środka. Rozejrzałem się po przedpokoju, w sumie nic nadzwyczajnego. Następnie kuchnia, brązowa. Nie zdjąłem kurtki, jest zimno - wystarczająco zimno, żebym widział swój oddech, mój szary oddech. Wyraźnie widać go w brązowym świecie, tak wyraźnie, jakby miał kontur.
-Ostra krawędź szarej pary wydobywającej się z moich ust 'pięknie' kontrastuje z rozmazanym szarym światem tego mieszkania.
Nie dobrze! Ironizuje, rozmawiam sam ze sobą - jestem zdenerwowany.
Chwila...
-Witaj, mam w domu kota i niebieski długopis.
Dźwięk wydaje się być ograniczany przez powietrze, nie brzmi tak czysto, jak na zewnątrz, nie jest wolny, nie rozchodzi się równomiernie. Jakby miał kontur. Czyżby też był szary?
Wychodzę z kuchni. Na przeciwko siebie mam drzwi wejściowe, po lewej prawdopodobnie ubikacje, co prawda nigdy tu nie byłem, ale brązowy chłopiec sikający do nocnika, nie wiem czemu, ale podpowiada mi, że za tymi drzwiami jest po prostu kibel. Skierowałem się więc do drzwi po przeciwnej stronie holu. Otwieram jasnobrązowe drzwi z wielką brązową szybą.
Na pierwszy rzut oka jest tu coś co nie pasuje. I trzeba być ślepym, żeby tego nie zauważyć. Pokój jak mogłem się spodziewać jest brązowy, a TO jest wszędzie. Na brązowej, drewnianej podłodze. To coś wsiąkło w rozłożoną wersalkę, która w oryginale chyba miała być wściekle zgniło-zielona, ale teraz jest ciemno brązowa, jest też na brązowej pościeli. Ciemnoczerwona, lepka ciecz. Jedyna wyraźna rzecz w tym pokoju. Całe moje podekscytowanie zniknęło, nienawidzę tego momentu, uwielbiam zbliżać się do rozwiązania, ale gdy już je osiągnę, tracę cały 'pałer', czuje się nijaki. Miałem przeprowadzić wywiad z człowiekiem który przeżył. I człowiek ten leży przede mną, jego krew bezgłośnie kapie na podłogę, sączy z rany zadanej przez jeźdźcę. Jest przede mną tak wyraźny, jak wyraźna jest jego krew i mój szary oddech. Przeszedłem przez pokój do okna, przez brązową szybę widzę szary świat. Usiadłem więc na brązowym parapecie, złapałem się dłonią za brodę i opadłem rękę na kolanie. Mój tępy wzrok wpatrywał się w człowieka który widział jeźdźce i przeżył, który nie żyje.
I siedzę tak, i patrzę się na niego. Bez większych przemyśleń, bez emocji. W sumie, wszystko jest w porządku, wszystko jest po staremu, tajemnice jeźdźców, światu może zdradzić jeszcze tylko jeden człowiek, a człowiek ten, ma na ręku czarny znak z zakapturzoną, płonącą postacią i siedzi w tym momencie na jakimś głupim brązowym parapecie. Co więcej, skutecznie tę tajemnice światu przekazuje, znów myślę o tym, kiedy pora na mnie?

Nie będę szukał żadnych śladów po jeźdźcach, żadnych wskazówek. Z doświadczenia wiem, że wskazówki znajdują się same, w miejscu śmierci nic, Jeźdźcy pewnie są wysłannikami samej Apokalipsy, jeśli zmieniają materię w taki sposób w jaki to robią, co to za problem dla nich zabić kogoś?
W końcu stąd wyjdę. Wsiądę do autobusu. Będę patrzył przez okno, czy będę widział szary świat za oknem? Szarych ludzi w tramwaju? Wrócę do domu, przywitam się z kotem, posprzątam mu, wrzucę trochę jedzenia, sam coś zjem. Pójdę do łazienki, umyję zęby. Będę myślał o tym, czym na prawdę są jeźdźcy? Czy są to wysłannicy śmierci? Czy sama Apokalipsa tak wygląda? Po co oni są, z czym się łączą? Po co żyję, a raczej czemu jeszcze żyję? I na żadne z tych pytań nie znajdę odpowiedzi. Odłożę szczoteczkę, bo czas najwyższy po trzydziestominutowym szorowaniu położę się spać, kot wskoczy mi na łóżko i obudzę się dnia następnego.

poniedziałek, 4 maja 2009

Apokalipsa

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę. Opowiedziałem ją mojemu kumplowi ze szkoły, który powiedział to swojemu bratu, który miał kolegę, który znał takiego gościa, który miał siostrę i ona opowiedziała takiemu gościowi który zarzekał się na swoje szklane oko, że to prawda i to właśnie on mi tę historię opowiedział. Wtedy zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno musiała ona zataczać takie wielkie koło bym ją tu napisał. Wtedy zacząłem podziwiać szybkość komunikacji międzyludzkiej, całkiem spore to koło jeśli mówimy o paru godzinach...



Wczoraj rano położyłem się do łóżka bez specjalnych nadziei na jakąś sensację.
Wszystko to zaczęło się dziś, wstałem i kontynuowałem swoją podróż w stronę czeluści mroku. Dziś, po raz kolejny miałem zbliżyć się do Jeźdźców. To właśnie dziś miałem spotkać się z kolejnym człowiekiem, który spotkał Jeźdźców i żył. Kolejny, który żył.
Jednak tak się nie stało. Wstałem z łóżka, jakimś cudem znalazłem się w łazience. Odgarnąłem kłaki z czoła i przejechałem ręką po trzydniowym zaroście, pamiątce poszukiwań wzmianki o Jeźdźcach, wziąłem piankę i odkręciłem wodę. Opierając się na marmurowym blacie patrzyłem się jak ta ciepła woda uderza w metalową puszkę. Widziałem w strumieniu tym ludzi, ludzi pędzących w szczurzym wyścigu niemyślących o otaczającym ich zlewie, bezmyślnie uderzających w metal, bo tak każe im prawo grawitacji, któremu są poddani, również bezmyślnie. Ich krew była wszędzie dookoła. Spłynęła na zlew, w końcu człowiek zauważył piękno otaczającego go świata, szkoda tylko że jego ręka, noga, stopa czy dłoń nie były razem z tułowiem. Gratuluję, w tym jedynym momencie człowiek, zobaczył co stracił podczas swojego krótkiego życia z sita kranu, aż do nieuchronnej śmierci na puszcze pianki. A może to nie był raj, może to jego życie przeleciało mu przed oczami? Nie ma czasu na myślenie co, ostatnie impulsy docierające z umierających pleców mówią mu że znów czuje na skórze metal. Ciemność. Nikt o nim już nie pamięta. Wziąłem maszynkę do golenia i opłukałem ją w wodzie.
Coś mnie tknęło. Opłukałem ją w wodzie. Słup wody lecący z kranu wpadając na moją maszynkę rozbryzgał się, spadł trochę dalej. Ogarnąłem się. Zjadłem śniadanie i postanowiłem o tym pomyśleć.

Od zawsze woda w kranie leci pionowo w dół, jest podobno ograniczona przez grawitację, od kiedy tylko pewni ludzie zauważyli potęgę jaką ciągnie za sobą kościół postanowili go opanować, wymyślili więc prawo, które nakazuje myśleć ludziom w taki a nie inny sposób, ciągnąc wszystkich w dół tak samo bardzo, ku temu samemu. Ludzie przez wychowanie w tym prawie, nie zauważają go. Jednak czemu kościół? Bo ludzie potrzebują boga, który byłby od zawsze, potrzebują kogoś kto nadał to prawo. Inny człowiek jest zbyt mało wiarygodny, jednak ktoś kto byłby w stanie stworzyć świat! Czas to zmienić, czas by pomyśleć inaczej, trzeba zerwać z nałogiem jakim jest grawitacja i chęć lecenia ku odpływowi.

Tego właśnie dnia postanowiłem, że pomogę w tym ludziom. Zacząłem więc rozmawiać z ludźmi, a oni zaczęli mnie słuchać. Początkowo mało było, jednak coraz częściej rozpoznawano mnie, padało coraz więcej pytań, coraz więcej słyszałem głosów na ulicy mówiących 'nie!'.

Kiedyś, rozmawiałem z pewnym człowiekiem, o Nostradamusie, Pio. Przewidzieli oni 3 antychrystów. Jako, że w 2012 teoretycznie ma być koniec świata.. antychryst żyje już.
Gdy tylko uświadomił to sobie, spojrzał na mnie i wykrzyczał głośno kim jestem. Od tego momentu, tak zaczęto mnie postrzegać.

Początkowo wydawało mi się to śmieszne, koniec świata wydawał mi się raczej z zagładą ludzkości. Że wielka asteroida leci w kierunku ziemi, Lans Armstrong leci w swoim małym statku o nazwie 'Hope' z głowicą termojądrową by przypakować w nią tą nadzieją całej ludzkości. I BANG! Asteroidy nie ma, za to miliony ton kosmicznego syfu spadają na ziemie, bombardując ją przez 3 dni, już coś takiego zdarzyło się na Jowiszu kiedy to kometa o nazwie Shoemaker-Levy 9 rozerwana przyciąganiem Jupitera i Słońca rozerwała się na orbicie gazowego olbrzyma i przez kilka kolejnych dni jej odłamki uderzały w nią zostawiając na potężnej planecie, niegdyś królu nieba, wielkie blizny. Ludzkość po takiej zemście albo już by przestała istnieć, albo by miała ciężką przeprawę do momentu, w którym podniosłaby się z kolan. Jednak gdyby tak się stało, niewiele by się nauczyła, atak z kosmosu nie jest naszą winą. Ale czym jeszcze może być apokalipsa? Czy przypadkiem brak ludzi którzy czytaliby i wierzyliby w słowo zapisane w największym bestsellerze na świecie, nie byłby apokalipsą dla kościoła, Watykanu, nagłe przykręcenie kurka z jakże dochodowego źródełka.

Jest rok 2012, dwa dni temu, na temat mojego wykładu każda stacja telewizyjna na świecie powiedziała choć słowo. Wiem, że wiara polega na wierze, nie da się udowodnić czy bóg jest czy nie, bo jeśli ktoś wierzy to jest. Mieści się on w jego głowie ma nieograniczoną moc, tyle, że jest ograniczony tylko i wyłącznie do głowy ów wierzącego. Wiara polega na wierze, jednak ludzie są bardzo podatni na słowa i słowa powiedziane na tym wystąpieniu oraz, oczywiście, sposób ich powiedzenia sprawił, że Watykan musi podnieść rękawice i odpowiedzieć, za bardzo zależy im na pieniądzach, by tak po prostu odpuścili. Właśnie oglądam wystąpienie papieża. Brzmi to jak błaganie człowieka tarzającego się po podłodze, skomlącego o litość. W tym momencie wystarczy lekko go popchnąć, by upadł na plecy i wpadł w ręce czarnych płytek kładzionych caro na w tej pięknej pomalowanej na żółto kuchni. Wystarczy popchnąć, jednak nie mam za co złapać, ręka podniesiona do góry już bez nadziei, że obroni twarz przed napastnikiem, wciąż skutecznie jej broni, do końca nie wie jak, ja również ale trzeba próbować, z każdym słowem jestem coraz bliżej. Z drugiej strony, każde następne słowo może uratować Jezusa i jego dziatki. Gdyby nie to, że ci ludzie, mam na myśli książy, poświęcili życie wierze, dawno już by odpuścili, a wielu tak zrobiło.
Tak! Właśnie w tym momencie. O jedno słowo za dużo. Nie będę delikatny, mocno rzucę kościołem o ziemię, niech męczy się za cierpienia ludzi przez te wieki.

Stoję przed wszystkimi, patrząc w dół widzę morze ludzi. Każdy patrzy na mnie i widzi we mnie kogoś kto zmienił ich życie. Ostatnie słowo. To jeszcze nie jest rzeczywiste, jednak ja to wiem, baranek boży upadł. Przede mną stoją ludzie, ale ja ich już nie widzę, moje oczy zawładnął inny, piękniejszy widok. W tym momencie, góra która monumentalnie trwała pod stopami ludzkości, upadła. Coś co miało trwać wiecznie, właśnie się wali, widzę Bazylikę św. Piotra tonącą w pyle, jej monstrualna kiedyś kopuła ledwo trzyma się pod swoim ciężarem. Dwadzieścia wieków cierpienia, podstępu, kłamstwa, śmierci, biedy wszystko to w imię, 'sprawiedliwego' boga który nakazał dobrze się zachowywać. Największy przekręt ludzkości obalony, a ja byłem jego świadkiem, więcej! byłem jego przewodnikiem.

Już pięć lat minęło odkąd objąłem władzę, nigdy o nią nie prosiłem, jednak 'wyznawcy' nalegali. Nie wierzę, bo 'styl życia' mi nie pozwala, jeśli ktoś chce mnie naśladować, to czemu to robi, nie nazywam się dzieckiem boga bo bóg nie istnieje, więc ja także nim nie jestem. Jednak rządzę, anarchia, jedyny poprawny ustrój, nie może być wprowadzony, ludzie wciąż mają złą mentalność, jednak próbuję to zmienić. Nie każę im myśleć tak jak ja, każdy jest wolny, nikt nie żyje pod przymusem. Nie do końca zgadza się to z tym co chciałem uzyskać. Zbyt bardzo przypomina to totalitaryzm, a ja widzę się w postaci dyktatora, jednak ja jestem inny niż ci o których uczyłem się w szkole. Ja tylko mówię, a ludzie słuchają i wciąż robią co chcą. Coraz częściej myślę o tym, żeby to wszystko skończyć. Nie pozwoliłem spalić kościołów. Zostawiłem je, by pamiętali tę pomyłkę, by nigdy więcej nie wierzyli. Wizja ziem Polski i całej reszty świata gdy z nad zielonych łąk i lasów unosi się dym ze spalonego kościoła był kuszący. Jednak wszystkie zostawiłem.

Cztery dni temu, wprowadziłem anarchię, cudowny świat gdzie ta prawdziwa i piękna wolność jest główną wartością w końcu się urzeczywistnił. Ku zdziwieniu wszystkich jest religia. Niesprzeczna z tym co mówiłem, buddyzm, wiara potęgi ludzkiego umysłu. Chrześcijaństwo, judaizm i im podobne były wiarą upadku ludzkiego umysłu, tłumacząc sobie świat czymś większym niż poszukiwać potęgi w sobie, tak właśnie się przegrywa.

Już 30 dni odkąd medytuję. Naszła mnie jedna myśl. Po co? Po co apokalipsa znalazła się w biblii? Czy ci ludzie wiedzieli, że to w końcu się kończy? Najwidoczniej tak, bo wszystko się kończy. Musieli na sam koniec zostawić optymistyczną wersję życia po śmierci, coś co trzymałoby ludzi w ich wierze, spotkanie boga, gdyby nie to, po co wierzyć?

Już 80 dni siedzę pod tym drzewem i medytuję, czas wstać.

Otwieram oczy. Jestem u siebie w pokoju, cały spocony jednak jest mi zimno.
Wstaję, podchodzę do lustra, odgarniam kłaki z czoła. Przejeżdżam ręką po trzydniowym zaroście. Mój wzrok przykuł znak na wewnętrznej części ręki. Zakapturzona, płonąca postać z kosą. Wziąłem piankę do golenia, ogarnąłem się i poszedłem na spotkanie z człowiekiem który przeżył...

środa, 4 marca 2009

Bieszczady

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę.
Przynajmniej tak twierdził pewien starzec, którego spotkał mój kumpel na Wileniaku (Warszawa Wileńska), w zamian za pomoc finansową podarował mu bardzo cenną kartkę dzięki której nie zatracił sensu życia.
Uważał, że powinna być przekazywana z pokolenia na pokolenie i jak ją odda w dobre ręce będzie mógł spokojnie porzegnać ten świat.
Oto treść kartki...

"Był rok 1099, po europie rozniosła się wieść o nowo utworzonym Królestwie Jerozolimskim.
Większość rycerstwa stwierdziła, że skoro już najcięższa robota została odwalona to czemu by nie wyruszyć po ziemie, złoto, klejnoty i oczywiście obiecane przez Urbana II zbawienie.
Na ten sam pomysł wpadł Jan waleczny ze Starej Wsi. Zabrał swoje tobołki, paru chłopów i wyruszył w drogę. Był to ubogi rycerz dlatego nie posiadał konia, miecza ani srebrno lśniącej zbroi.
Mieszkał w drewnianej chacie i był utrzymywany przez garstkę tępego chłopstwa.
Ruszając w drogę nie pomyślał, którą drogą iść, jak wykarmić towarzyszy ani jak się obronić przed nieprzyjacielem.Po miesiącu dotarł w okolice Bieszczad gdzie w gęstej puszczy spotkał postać w czarnym płaszczu na ognistym koniu. Pomimo obecności czegoś co by mu się nawet nie przyśniło nie czuł strachu. Bezmyślnie zapytał : Zacny panie, którędy do Ziemi Świętej?
Były to ostatnie słowa jakie wypowiedział a ostatnią rzeczą jaką zobaczył były dwa czerwone światła, które zabłysły z pod kaptura czarnej postaci. Jeździec oszczędził jednego chłopa nie wiem po co, przecież wszyscy jego towarzysze zostali uduszeni. Przerażony chłop uciekając w głąb puszczy trafił na wielką polane. Linie horyzontu oświetlał Jeździec w czarnym płaszczu na ognistym koniu, z ognistą kosą w ręku."

Na dole kratki widniał podpis

123g57ufn666o

niedziela, 25 stycznia 2009

Sylwester

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę. Opowiedział mi ją mój kumpel ze szkoły. I choć jest to nieprawdopodobne on zaklinał się na swoje plastikowe sztućce jednorazowe, że to prawda.

Jak zaraz się przekonacie, Jeźdźcy są i koszą swoje żniwo nawet w dzisiejszych czasach.
A zdarzyło się to w Sylwestra, mieścina nazywała się Komorów.
Wracał ów kolega wraz z innym swoim kompanem do domu, a jednego nieśli pod pachą. Zalany był chłop w czyPupy więc powiedzieć, że szedł to tak jak stwierdzić, że ślepy ma dobre oko, bo trafił w dziesiątkę na strzelnicy sportowej.
Godzina była późna, albo wczesna, zależy z jakiej perspektywy patrzymy, wstania do szkoły, czy może położenia się spać, w każdym razie 3 była. Droga prosta, z obu stron porośnięta drzewami, co jakieś 50 metrów latarnia, pszenica za drzewami, z obydwu stron.
Na końcu drogi zauważyli światła, idą... Samochód sunął jednak, a nie warczał, jak normalny.
Wyobraź sobie taką sytuację, idziesz pustą drogą. O takiej godzinie, księżyc jest w pełni, dym z fajerwerków wiewa sobie spokojnie w prawo, cisza, gdzieś w dali w lesie wyje wilk. Droga jest prosta, nigdzie nie ma domów, nic, zero. I sunie na Ciebie samochód.
-KURWA! -krzyknął któryś bardziej świadomy z nich, no ja bym przynajmniej tak krzyknął
I dawaj w pole, Wóz zatrzymał się 2 metry od nich.
Opowiadał mi on, że usłyszał tylko odgłos otwieranych drzwi, parę kroków i spokojny basowy głos
- Janek, dawaj do wozu, nikogo tu nie było, serio
Drzwi się zamknęły. Odjechali bez warkotu silnika. Leżał jeszcze 2 minuty z twarzą w ziemi i rękami na głowie. Dobrze wiedział, że gdyby policja znalazła ich w tym stanie o tej godzinie, na podwózce do domu by się nie skończyło.
Obaj zebrali się z ziemi, po czym ogarnęli tego co to nie stał.
Ruszyli dalej drogą.
Po jakichś 15 metrach, spomiędzy drzew wyłoniły się czarne postacie, spod ich kapturów płonął ogień.
Nie odezwali się nawet, jeden z nich wyciągnął kosę i wbił ją prosto pomiędzy mojego kumpla i tego drugiego, co stać potrafił.
Poczuł ulgę na ramieniu, jego kręgosłup poczuł się w końcu wolny. Dyski pomiędzy kręgami w końcu się wyprostowały, 70 kilogramów ściągających je na lewą stronę teraz bezwładnie leżało na ziemi, z torsu, z podłużnej rany, płynęła ciemnoczerwona krew. Mózg który miał przedłużenie w tym kręgosłupie doznał uczucia błogości, był jastrzębiem, który właśnie wzbił się do lotu. Czuł, jak pióra poruszają się od pędu, oczami wyobraźni widział zieleń, widział las i rzekę. Mysz, która biegła po polu w dole, schowała się do nory zaraz po tym gdy on wydał przeraźliwy pisk ze swojej piersi. Stał się myszą, czuł jak w jego piersi bije małe mysie serce, przyłożył łapy do pyszczka, ciężko oddychał, ziarno, które właśnie zebrał z pola zostało gdzieś tam, a on jest teraz tutaj, w norze siedzi i nie może wyjść, bo tam czeka na niego śmierć. Czuje zapach śmierci. Czas mija, a on siedzi, uspokoił się. Nastawił uszy i zamknął oczy. Słyszał tylko szum traw kiwających się leniwie na wietrze. Wyczuwał wokół siebie dziesiątki innych mysich serc, które są skryte gdzieś pod ziemią. Nie słyszał jednak powodu bicia tych serc, powodu, dlaczego biją one w taki a nie inny sposób. Otworzył oczy, skierował się w stronę światła, obwąchał czy sokoła nie ma gdzieś w pobliżu nory. Nic nie wyczuł, wyskoczył więc z nory. Przed sobą widział tylko rozdarte szpony i mysz. Gdy był jakieś 20 centymetrów nad ziemią wydarł z siebie pisk. Mysz wiła się w jego szponach, pewny chwyt pozwolił mu spokojnie wzbić się ponownie w powietrze. Gdy widział pod sobą pole, postanowił skończyć z myszą, dziobem rozdarł mały tułów, wyczuł jak gaśnie płomyk życia, mięso mysie smakowało dziś jak nigdy, ciepła słodka krew wypełniła mu dziób, czuł ją na palcach.
Jego umysł wrócił z odległego pola, a on odkrył, że klęczy przy swoim martwym koledze z ręką w jego krwi. Jeźdźcy zniknęli.
Drugi z jego kompanów leżał na ziemi, żywy, ale wyglądał na martwego, widział jak jego pierś się ruszała, znaczy, że oddychał. Był zbyt przerażony by o nim myśleć. Wstał i uciekł do domu.
Parę dni potem, poszedł do tego kolegi, wyjaśnić mu, przeprosić, że zostawił go wtedy na tej drodze, wszedł do jego pokoju. Na zakrwawionym łóżku siedział jego kompan, rozwarte usta, cały blady właśnie tak wtedy wyglądał. Zamknął tylko drzwi, zastanawiał się, czy śmierć na dobre zagościła w jego życiu i jak długo ono potrwa.

Dziś jest 25 grudnia.
Przedwczoraj widziałem się z nim, chciałem wysłuchać, czy widział gdzieś Jeźdźców i czy żyje, czy żyje jedyny człowiek, który stanął twarzą w płomień z Jeźdźcą. Człowiek, który przeżył...

wtorek, 15 lipca 2008

Plecak

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę, kumplowi kolegi przyjaciela mojego znajomego...
Wszystko zaczęło sie gdzieś w Chinach, w wiosce Konoha na plantacji ryżu.
Xio Han jak przez cały okres żniw brodził w 30 centymetrowej wodzie i wraz z innymi rolnikami zbierał ryż. Nikogo z tamtejszych nie dziwił fakt iż nie miał azjatyckich rysów twarzy czy oczu tylko daleko zachodnie, europejskie. Mieszkańcy wioski nie przywiązują wagi do wyglądu , "ma chińskie nazwisko jest chińczykiem" - jak mawiał najstarszy człowiek w wiosce

Zbierając ryż Xio zauważył kawałek jakiejś szmaty zanurzonej w wodzie. Będzie na ścierkę pomyślał. Podszedł bliżej chwycił znalezisko do rąk okazało sie ze był to wielki czarny plecak, coś w rodzaju harcerskiej stelażówki. Xio ogarnął strach, uczucie że ktoś go obserwuje. Rolnicy dalej zbierali ryż. W tak biednej prowincji ludzie nic nie maja i nie wiadomo co mogli by zrobić za taki przedmiot...
-Xio stało sie coś?
-Rozciąłem nogę chyba wracam do chaty.
- Jak chcesz wpadne wieczorem przynieść ci miseczkę ryżu.
Xio ciągnął plecak w wodzie tak żeby nikt nie go nie zauważył, ryż do pasa idealnie maskował jego zdrową nogę i znalezisko.
Na szczęście w wiosce nikogo nie było wszyscy wraz z dziećmi pracowali na polach.
Wlazł do domu. Była to bambusowa chata, w środku znajdowała sie półka, posłanie i gliniana kuchnia. Przy ścianie stały dzbany na wodę pitna. Xio usiadł na łóżku obejrzał plecak. Dopiero teraz spostrzegł ze swoje waży i jest wypchany po brzegi. Oczy mu sie zaświeciły. Jego wyraz twarzy przypominał taki jak po trafieniu 6 w totka.
Wywalił zawartość plecaka na posłanie. Sprawdził boczne kieszenie, nie patrzył nawet co wyjmuje. Gdy był pewien że plecak jest pusty zaczął oglądać zdobyczne przedmioty.
Nie będę opisywał emocji jakie towarzyszyły temu oglądaniu tego można sie domyślić.
W plecaku były:
-czarny płaszcz z kapturem do kostek
-skórzany pasek
-papierowe pudełko z napisem ASPIRINE
-ostrze do kosy w pięknie zdobionym metalowym pokrowcu
-czasopismo z gołymi zachodnimi laskami
-karmelowy batonik
-14 tysiecy japońskich jenów
-metrowy, gruby łańcuch
-parę kamieni rożnej wielkości z wyrytymi dziwnymi symbolami
Xio wziął jeden i postawił na kuchni tak że padły na niego promienie słońca,wtedy kamień zaczął płonąć.
Chinol zrobił wielkie jaaaaaaaaaa chwile potem w drzwiach stanęła postać w takim samym czarnym płaszczu jaki znalazł w plecaku.
-Weź wszystkie rzeczy i wyjdź przed chatę
-Jakie rzeczy ?
Xio poczuł ścisk w szyi
-TTaak Ppppanie
Wyszedł do przybysza położył przed nim spakowany plecak.
Nieznajomy chwycił tobołek przymocował do swego konia po czym go dosiadł, nie odezwał sie ani słowem tylko machną ręka. Xio w tym samym momencie poczuł pieczenie w klacie.
Nagle Jeździec zapłonął czerwono-żółto-pomarańczowym ogniem, tak jak jego koń i kosa którą miał przymocowaną do siodła. Odjechał, za nim pozostawała jasna poświata...

Wieczorem gdy Xio zdjął łachmany zorientował się że ma wypaloną czarną postać na ognistym koniu z kosą. Dwa dni później został spalony żywcem na stosie. Stwierdzono że został opętany,
opowiadał jakieś brednie o Ognistym Jeźdźcu czy coś...

List

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę. Opowiedział ją mojemu znajomemu kumpel, który usłyszał to od swojego przyjaciela. Podobno przydarzyło się to kamratowi dziadka ów przyjaciela. Był wtedy na skraju opętania i załamania, jednak zaklinał się na swoją drewnianą rękę, że jest prawdziwa.

Nazywał się on Wolfgang Ryber Fric jego niemiecko-brzmiące nazwisko to zmyła, był on Polakiem z dziada pradziada. Jego matka - Ukrainka i ojciec - Litwin zaginęli. Wolfgang'owi został po nich tylko list. "Synu, od 6 godzin myślę tylko o tym co przydarzyło się Twojemu ojcu. Wzięli go do szpitala, jednak jego stan jest ciężki. Zadra ledwo co widoczna wbiła mu się w palec. Lekarze nie mogą na to nic poradzić, jeśli on tego nie przeżyję, synku, nie wiem co zrobię." To było wszystko, nie miał nawet wspomnień.
Jako małe dziecko, po śmierci rodziców, Wolfgang zamieszkał w Białostockim domu dziecka, tam, w małym ciemnym pokoju wychował się ów chłopaczyna. Mając 15 lat zaczął interesować się tym, kim byli jego rodzice, gdyż miał dosyć miejscowego żarła, nie mógł już przełknąć pire ziemniaczanego ani mielonych z szczypiorkiem. Przez 3 lata jego poszukiwania były bezowocne. Mając 18 lat Fric ujrzał świat. Czuł się w nim obco, nigdy nie był na zewnątrz, na zewnątrz domu dziecka, za bramą. Stał tam ze dwie godziny. Po czym wzruszył ramionami, i już chciał zrobić krok w prawo, gdy podjechała czarna limuzyna.
-Hawk!
-Co je?
-Słyszałem, że szukasz prawdy o swoich rodzicach.
-Już nie, bo nie muszę jeść tego pire.
-Aha.
-Ale jak coś wiesz to chyba możesz mi powiedzieć, nie?
-No w sumie.
Fric wsiadł do limuzyny.
-Co wiesz o moich rodzicach?
-Jeszcze nic.
-Jak to? Więc jak chcesz mi pomóc? - zbulwersował się Wolfgang
-Czy matka coś ci zostawiła?
-Taak, list.
-Pokaż!
Nieznajomy przez dłuższą chwilę studiował list, po czym spojrzał na swojego rozmówcę i, gdy doszedł do wniosku, że nie jest on najmądrzejszą osobą z jaką rozmawiał rzekł:
"Tak jak myślałem". Wolfgang nalegał żeby kontynuował.
-Czytając ten list od tyłu, mogę rzec, że jest on pisany starobrzeskoastekańskim, nie wiele osób zna ten język.
-Kurde! - wrzasnął zrezygnowany Fric.
-Ale masz farta, ja go znam, hehe.
-Co tam jest napisane?!
-To wskazówka - starał się, by brzmiało to jak najbardziej tajemniczo.
-Co tam jest napisane?!
-Już juuż. ee.. no.. ten... czekaj..
-No co jest?
-Chwila trudne to. To będzie tak. Kochaniutki, ee... musisz wypełnić swoje przeznaczenie.. Zagraj w totka.. co?! Nie ee. tu jest... a sprzedaliśmy Twoją duszę, powodzenia.
-Jak to? - rzekł zrezygnowany Fric tępo patrząc się w przestrzeń.
-Za 30 minut życia ja i Twój ojciec sprzedaliśmy Twoją duszę Jeźdźcy, sory...
-...
-...
-...
-...
-...
-Ei możesz już wysiąść, śmierdzisz.
-A, sory.

Fric opuścił wóz, trzymając list w ręku, usiadł koło muru. Nie wiedząc co się dzieje patrzył na mijających go przechodniów i mijające go samochody. Siedział tam 3 godziny i zarobił, nawet o tym nie wiedząc 10 złotych. Nie wiedział co robić dalej. Stracił cały szacunek do rodziców, świat w ogóle go nie interesował, w przeciwieństwie do tego co było wcześniej, mógł tylko czekać na przybycie Jeźdźca.

Gdy Fric miał 25 lat siedział pod murem, jak zwykle on, zarośnięty, podkrążone oczy, brązowy płaszcz, czarne spodnie, szary poplamiony podkoszulek. Nagle krajobraz zmienił się nie do poznania. Przed Fric'a podjechała czarna limuzyna.
-Wejdź - powiedział głos ze środka.
-Zielone jaskółki wybijają godziny w zegarze naściennym w pokoju z czerwonymi tapetami w goździki w hotelu 'pod biórkami' w Wielkiej Nodze.
-Co?
-Tylko tyle, że codziennie o 16 w Amor pod 7 panelem spotyka się 2 ludzi którzy mieszkają we wczorajszym dniu i zbierają kraty od piwa
-Nie potrzebna mi dusza wariata. Skoro i tak jesteś mój wybieram śmierć.
Ognista kosa Ognistego Jeźdźcy Apokalipsy w Ognistym Samochodzie Apokalipsy wysunęła się z Ognistego Okna Ognistego Samochodu Apokalipsy i zrobiła zamach. Jednak trafiła w przechodnia obok, kobieta z torbami z zakupami osunęła się na ziemię.
-No to mam przekichane.

Od tego momentu Fric wyprowadził się z Bydgoszczy, zamieszkał koło Bukowa w chacie, w tej samej wsi co dziadek przyjaciela kumpla mojego znajomego, tam się poznali. Fric był znany tam jako Bajarz, gdyż z jego bełkot wydawał się bez sensu. Dziadek przynosił mu jedzenie i towarzyszył mu. Pewnego dnia zobaczył jak spod lepianki Frica odjeżdża ognista limuzyna.
Wszedł do ów chaty i zobaczył Frica całego we krwi, z śladem po ostrzu kosy w splocie słonecznym. Na szczęście przed śmiercią, Fric opowiedział Dziadkowi całe swoje życie.

sobota, 12 lipca 2008

Wioska

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę, kumplowi kolegi przyjaciela mojego znajomego...
Podczas okupacji niemieckiej w 1940 r niejaki Tomasz (nazwiska nie pamiętam zresztą jak wiadomo jest nieistotne) został wcielony do wermachtu jako Ślązak z czystej krwi.
Nie zrobiło to na nim większego wrażenia gdyż nie grzeszył inteligencja ani zdrowym rozsądkiem.
I tak nudziłem sie w chacie a to można traktować jako wyjazd wakacyjny,może trochę świata zwiedzę- pomyślał (hah ^^")
Wyszkolono go na czołgistę i wkitrano do "Tigera". Należał do jakiejś tam brygady pancernej czy coś. Wiem że w tym tigerze było jeszcze 3 gości (Niemiec- dowódca i dwóch "Ślązaków polaczków")
Niebawem pojechali na front ruski gdzie jak mówił dowódca Fuhrerbrand-Walz (to ten ojciec obecnej prezydent Warszawy ale to już inna historia) będzie gorąco, ale nie peniajcie żołnierze, 40 stopniowy mróz was ochłodzi...

Po niecałym miesiącu krwawych walk i popijaniu zdobycznych trunków w czołgu dotarli w okolice Stalingradu.
-Panowie nie jest dobrze
-Seerioo? odmarzły mi wszystkie palce u nóg, nie mamy żarcia a niemcy dostają w dupe, szybki jesteś -.-
-mhhhkhmmh (drógi polaczek nie mówił zrozumiale od kiedy przestrzelono mu szczękę)
- Nie peniajcie wracamy do domu
-Eeeee??
Tomasz naładował lugera a na jego twarzy pojawił sie szczery i o dziwo słowiański uśmiech.
Następnego dnia dowódca Fuhrerbrand-Walz wrócił z kwatery głównej i przywitał swych towarzyszy słowami:
SZnela hunde das patrol gehen ! Der Enginer rauchen !
Jak sie okazało załoga czołgu została wysłana na rozpoznanie. Jakieś 2 km od obozu Niemców Polaczki zatrzymały tigera. Wcisnęły kit Walzowi ze silnik sie przegrzał czy coś. Dowódca wysiadł z czołgu, zdążył tylko powiedzieć ze wszystko jest w porządku i każe ich rozstrzelać, zaraz dostał z lugera między oczy (Tomasz strzelił dwa razy za pierwszym razem nie trafił) .
Chwile potem już czysto polska załoga dotarła do jakiejś ruskiej wioski.
Tomasz ruszył w kierunku pobliskiej chaty, po drodze potknął sie o coś, był to zamarznięty człowiek. Z początku przestraszył sie ale zaintrygowało go czarne malowidło na czole trupa. Przedstawiało dziwną postać na koniu trzymajacą kose...
Otworzył drzwi do chaty w łóżku leżała para ludzi także zamarzniętych.
Po przeszukaniu pomieszczenia nie znalazł ani paliwa ani żarcia tylko puszkę z czerwoną farba.
Zabrał ja ze sobą, wychodząc wmurowało go w ziemie doznał znanego wszystkim odczucia "Zaraz, coś sie nie zgadza" Spojrzał na trupy, na czołach znajdowały sie takie same malowidła...

-I co?
-Była tylko farba
-fdfsfsdf
- Świetnie
-No co, możemy sobie eee na przykład przemalować czołg
-To se maluj ja pójdę zdychać z głodu
Tomasz przemalował czołg na czerwono, wieczorem pojechali dalej.
-Kurde nic nie widać wjadę na to wzgórze
Silnik zawył ale pokonał pagórek. Polaczki ujrzały Ruską linie frontu zaledwie 400m od nich
Zaczęli klnąc, wyzywać sie, panika ze zginą. Ich darcie przerwał fakt że ruskie nie zwrócili na nich uwagi. Podjechali bliżej, gdy wysiedli w niemieckich mundurach pojmano ich. W rozmowie z generałem Kokaszowem że oni polacy i zdobyli tygrysa wsadzono ich do T-55, ruskim brakowało wyszkolonych czołgistów...

Tomasz wraz z kompanami i ruską armią zdobył Berlin. Ostatni raz widziano go w drodze powrotnej w 1945r...

piątek, 11 lipca 2008

Whiskey

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę, kumplom kolegi przyjaciela mojego znajomego...
Na osiedle na obrzeżach miasta wjechał hipisowski ogór (volkswagen transporter rocznik 1975)
Z wnętrza dobiegały utwory starego Dżemu z czasów Ryśka. Minął pobliski monopolowy i zaparkował na parkingu przed jednym z bloków. Z wnętrza wysiadła a raczej wypadła 6 zjaranych "polskich hipisów".
-Wiesiek ale chujowa ta muza smęcą jak nie wiem
-No i dobra idę po popitkę
Wiesiek zostawił 5 swoich kumpli i ruszył do monopolowego. Tego dnia świat wydawał mu sie kolorowszy nie mówiąc o łatwości poruszania sie i napływach dobrego chumoru.
Wlazł do sklepu. Monopolowy jak monopolowy półki z browcami, tanim winem za ladą wódki i droższe trunki.
- Dzień dobry co podać
-Whiskey
- U ale pan jest pijany nie mogę sprzedać
Wiesiek spojrzał na grubą ekspediantke-socjalkę
(za ladą stał królik z hepi tri frends)
-Królik ja jestem zjarany nie pijany
- O matko dzwonie po policje
- To fajno ale potem poda pani to whiskey
ekspedientka poszła na zaplecze zatelefonować jak sądzę, w tym czasie wiesiek wziął 2 litrowe butle whiskey i wy człapał ze sklepu mówiąc do widzenia, nie wiem do kogo...
Hipisi wsiedli do ogóra i pojechali dalej, za rogiem jechała policja w tradycyjnym poldku.
Gdy ujrzeli ze kierowca popija whiskey z gwinta postanowili skontrolować pojazd czy zrobić pomiar alkomatem o dziwo nie zastanawiali sie nad tym długo.
Policjant zapukał w szybkę. Hipis kierowca wysiadł z auta i położył ręce na masce, w jednej nadal trzymał whiskey. Gliniarzy zamurowało.
-Co on robi ?
-Nie wiem
W tym momencie hipis zręcznym ruchem zrobił sobie tulipana z whiskey rozbijając ja na głowie jednego gliniarza drugi próbował wyjąc palkę, nie zdąrzył upadł na ziemie zalewając sie krwią.
W gardło miał wbitą butelkę, na etykiecie namalowana była postać w kapturze z kosą, na ognistym koniu...

Wisielec

Może trudno w to uwierzyć, ale ta historia zdarzyła się naprawdę, kumplowi kolegi przyjaciela mojego znajomego...
Xsantos jak przez całe lato dzień w dzień bił levla w wowie (World of Warcraft). Jego białą jak wapń z budowy twarz zdobiły przekrwione oczy, niegolona od paru miesięcy broda i przetłuszczone włosy. W głosie słychać było zmęczenie, wielka radość i podniecenie z nowo zdobytych poziomów i itemów, które parę dni później zamieniał na nowe. W zasadzie Xsantos nie mówił za wiele. Ograniczał się do sykliwego "jeesst" po zdobyciu levla i zdecydowanego „do widzenia” , gdy w drzwiach jego domu pojawiali się akwizytorzy.
Nie jestem pewien, ale chyba 27 lipca spokojną grę Xsantosa zakłócił potężny ryk silnika. Taki, który czuje się w klacie, po nim ptaki z drzew odlatują a mohery zatykają uszy. Ktoś, kto zna się na motoryzacji powiedziałby
"Ale maszyna, ta to ma moc". Xsantos zerwał się z krzesła, wyjrzał za okno.
Na pobliski plac zabaw wjechał radziecki motór z koszem, z którego wyskoczyło dwóch napakowanych facetów w skórach i niemieckich hełmach. Jeden z nich z długą brodą splątaną w dziewczęcy warkocz rozejrzał się wokoło i z kieszeni wyjął czarne okulary takie, jakie nosił Jejms Hetfild. Wcisnął je na oczy i ruszyli w kierunku piaskownicy gdzie bawiło się 6 letnie dziecko. Wokół rozległ się tup obitych metalem glanów…
- w mordee – wrzasnął Xsantos, gdy zorientował się ze przez nieuwagę został zabity w wowie.
Do wskrzeszenia zostało 5 min wiec nie oderwał wzroku od facetów, którzy właśnie ogłuszyli dziecko jednym ciosem z piąchy. Kolo w okularkach poleciał do kosza i wyjął stalowa linkę od wyciągarki. Zawiązał pętlę i przerzucił na pobliskie drzewo. Machnął ręką na drugiego, który chwycił gnoja za nogi i ruszył w jego stronę. Xsantos jakby nic kontynuował gre…

Następnego dnia ocknął się przed kompem. Znowu grał do rana i padł ze zmęczenia, widocznie nawet nie dał rady doczłapać do łóżka. Przez okno wpadały promienie słońca.
Xsantos przetarł zaspane oczy i wyjrzał za okno. Na drzewie wisiał chłopiec na stalowej lince.
Był to ten sam chłopak, który bawił się w piaskownicy. Xsantos wpadł na to, kiedy wiatr, obrócił wisielca twarzą w jego stronę. W jego głowie panowała pustka, po 5 minutach stania i udawania zombie zaczął grać…

Wieczorem spokój gry zakłóciło mu pukanie do drzwi. Poszedł otworzyć. Na progu stał chłopiec „wisielec”. W ręku trzymał kosę.
-Niczego nie potrzebuje eeee do widzenia – odparł zdenerwowany Xsantos
-Wiem
Xsantos upadł na ziemie z poderżniętym gardłem, kałuża krwi ściekała wolno po schodach…